Henna Venita i moje wrażenia:
Opakowanie zawiera 2 torebki z henną, co znacznie ułatwia użytkowanie, bo nie musiałam kombinować jak ją podzielić. A z doświadczenia wiem, że na moje krótkie włosy całe opakowanie jest po prostu za duże.
Zawartość pierwszej torebki wysypałam standardowo do ceramicznej miski, dosypałam czubatą łyżkę amli, zalałam wodą z czajnika, około 60 stopni. Ilość jak zwykle na oko, tak, żeby nie była zbyt płynna, bo nie chce mi się użerać z mazią, która będzie mi potem spływać. Zdecydowanie bardziej po drodze mi z gęstszą konsystencją, którą jednak ciut trudniej nakłada się na włosy. Wymieszałam, odstawiłam na jakąś godzinkę. Nałożyłam na włosy umyte szamponem chelatującym Hairy Tale. Przykryłam czepkiem z opakowania, nałożyłam czapkę i włączyłam coś na Netflixie na 2h. Następnie spłukałam hennę ciepłą wodą, odcisnęłam nadmiar wody, włosy tylko rozczesałam i tak je zostawiłam. Włosy były mięciutkie i błyszczące, zaskakujące jak na moje wrażliwe kłaki i doświadczenia z henną, które miałam do tej pory. Uznałam, że to zasługa amli.
Następnego dnia nie wychodziłam, więc mycie zostawiłam sobie jeszcze do wieczora, a wtedy poleciało klasyczne mycie, czyli szampon i odżywka. Znowu tylko odcisnęłam nadmiar wody i zostawiłam do wyschnięcia. Włosy ponownie były super mięciutki i mega błyszczące. Oczywiście kolor był odświeżony, zdecydowanie w moich klimatach, w końcu nie łapał rudości czystej henny. Siwki złapała ładnie, choć oczywiście nie był to kolor z opakowania, ale jednak nie rzucały się tak mocno w oczy. Nie zrobiłam fotki, bo uznałam, że to wszystko zasługa dodatku amli, więc fotki zrobię następnym razem, jak użyję jej solo.