Podejrzewam, że zrobili to specjalnie, ale oczywiście nie mam żadnych dowodów. Stanęło więc na tym, że kiedy spóźniony i nieco wstawiony wpadłem na pogrążoną w półmroku salę, w ostatnim rzędzie Emilia siedziała całkiem sama. Na ekranie ktoś
właśnie wysysał komuś gałkę oczną z oczodołu, nieludzko siorbiąc. Bo to był akurat film
o zombie, co z dzisiejszej perspektywy wydaje się tak ironiczne, że aż bolesne… tak paradoksalne, że aż łamiące serce.
Nie jestem pewien, czy między nami zaiskrzyło dokładnie wtedy, na tamtym seansie,
czy może iskrzyło już wcześniej, iskrzyło zawsze, tylko że my byliśmy zbyt oślepieni bieżącymi sprawami i nie daliśmy rady tego zauważyć. Faktem jest, że od tamtego wieczoru, gdy
raz zniesmaczeni, raz rozbawieni śledziliśmy losy pary zakochanych nastolatków, walczących
z dręczącym amerykańskie miasteczko zastępem żywych trupów, sami zaczęliśmy się zachowywać jak zadurzeni w sobie gówniarze.
Któż mógł przypuszczać, że i my trafimy koniec końców w sam środek istnego tornada zombie, które zmiecie z powierzchni planety wszystko, co miało jakikolwiek sens. Może
byliśmy zbyt starzy, by silić się na jakiekolwiek bohaterstwo. Może jedyną opcją dla nas było
zamknięcie się w czterech ścianach i bierne czekanie na nieuniknione. Może światu zabrakło
scenarzystów, którzy uformowaliby chaos pierwszych tygodni zagłady w jakikolwiek fabularnie nośny motyw.
Ludzie najpierw bełkotali. Później robili się głodni. Później zaczynali zjadać innych
ludzi.
I wcale nie było jak na filmach.
Było tak, jak wtedy, gdy zauważasz, że osoba, którą szczerze kochasz, zapada na
śmiertelną chorobę i jest coraz gorzej, i wiesz doskonale, że to się dobrze nie skończy.
Było tak, jak wtedy, gdy potwornie chce ci się rzygać, ale jesteś zbyt słaby, by to zrobić.
– Otchłanie trawią tatę? – zapytałem.
Emilka popatrzyła na mnie i momentalnie zbladła.
Chrząknąłem i szybko powtórzyłem pytanie:
– Chcesz kawę czy herbatę?
– Kawę – odparła, a później nie tyle usiadła, co spłynęła na swój fotel ustawiony
przodem do okna.
W oddali płonęły wieżowce.
– Są jakieś nowe teorie? – spytałem, wsypując rozpuszczalną do filiżanek.
– Pewien autorytet w dziedzinie memetyki twierdzi, że to przez nadmiar motywu żywych trupów w popkulturze. Mówi, że gdyby „Zmierzch” był choć odrobinę lepszym filmem,
teraz wszyscy gryźlibyśmy się po szyjach.
Chciałem się zaśmiać, ale zabrzmiało to jakbym się dławił.
Emilia cały czas patrzyła przez okno. Nad płonącymi w oddali wieżowcami przeleciał
helikopter. Wyglądało to dużo gorzej niż w hollywoodzkich hitach. Może dlatego, że w naszym mieście były tylko dwa wieżowce z prawdziwego zdarzenia. Może dlatego, że helikopter to nie był żaden wojskowy cud techniki, tylko małe gówienko kupione przez prywatną
telewizję. Na tle płomieni przypominał trochę przerażonego konika polnego, zawieszonego
podczas skoku nad wielkim ogniskiem.
Emilia już niemal skleiła się z szybą. Była taka piękna. Przecież zawsze o tym wiedziałem. Czemu więc coś kazało mi czekać z tą miłością na ostatnią chwilę? Takich rzeczy
się nie robi. Wiosna nie powinna przynosić epoki lodowcowej. Bóg nie powinien być nie znającym litości skurwysynem, omniimpotentem od siedmiu boleści. Wszystko w ostatecznym
rozrachunku powinno się kończyć dobrze.
– A ty jak uważasz? – rzuciłem, dolewając do kawy odrobinę mleka. Musieliśmy
oszczędzać. Nikt przecież nie wyjdzie do sklepu, by uzupełnić zapasy.
Długo milczała, więc uznałem, że nie usłyszała pytania. Kiedy postawiłem obok niej
filiżanki, wyszeptała nagle.
– Kocham cię. To potworne.
– Pięść pieści niewiarygodnie – mówi kobiecy głos, wyławiając mnie ze snu, w którym tonąłem.
Siadam na łóżku, rozglądając się dookoła.
– Robaczywa udręka śledzi asteroidę.
Emilia zgarbiona przed otwartą paszczą lodówki. Zjada produkty na chybił trafił: jogurty rozpryśnięte na podłodze, sącząca się z butelki cola zalewa parapet, po filetach z kurczaka zostały tylko połamane żółte tacki.
Rzucam się w jej stronę i chwytam od tyłu za ramiona, starając się ją unieruchomić.
– Przestań! – krzyczę. – To całe nasze zapasy!
Przez chwilę się szarpie, a potem nieruchomieje i zaczyna płakać.
Tulę ją i chcę powiedzieć: tak bardzo cię kocham, wszystko będzie dobrze. Ale zamiast tego szepczę:
– Anioły zjedzą wiosnę. Anioły zjedzą wiosnę.
Potem próbujemy się kochać, ale jest w tym jakaś rozpacz, jakaś gorączka, która nie
wiąże się z miłością, tylko z ciężką, nieuleczalną chorobą.
Obydwoje jesteśmy potfornie głodni i jest to głód, którego nie zaspokaja żaden ze znalezionych w lodówce smakołyków.
Emilia krzyczy, że chce wyjść, chce jeść, ale ja jej mówię, że wychodzenie jest zbyt
niebezpieczne, bo zaraz ją pożreją, i żeby tyle nie rozpłaczała, bo nie ma nad czym.