Dlaczego katole operują takimi surrealistycznymi zwrotami? Co oznacza np. zbawić duszę, być blisko Boga, modlić się sercem, trwać przy Jezusie, mieć z nim osobistą relację, być w stanie łaski uświęcającej, być człowiekiem wiary, ufać Jezusowi, wyrzec się grzechu i Szatana, chodzić w duchu, zrobić rachunek sumienia, uwielbiać Boga, nie ustawać w modlitwie, uczestniczyć w życiu duchowym itd itp.
Ja wiem, że Jezus mówił takimi paralelami, ale one nic totalnie nie znaczą, nic konkretnego, to takie sztampowe zwroty, puste frazy.. odnoszące się do jakiś niewidzialnych rzeczy..
>trwajcie we mnie, a ja w was trwać będę
>musicie się na nowo narodzić
>ja i ojciec jedno jesteśmy
Czasami słucham wywiadów z duchownymi i praktycznie dla każdego kapłana być człowiekiem wierzącym oznacza 3 rzeczy:
chodzić do kościoła, modlić się i spowiadać. w skrócie każde kazanie sprowadza się do tego i nic poza tym. Tylko weźmy na przykład sens modlitwy, gdzie oni mówią, że aby być w bliskiej relacji z Bogiem należy się dużo modlić, tylko jak spojrzymy na ilość modlitw to ludzie znają i używają przeważnie tylko 2, ojcze nasz i zdrowaś mario, więc głęboka modlitwa oznacza mniej więcej powtarzanie w kółko tych samych słów coś jak różaniec.
No bo jak spróbujemy się modlić do Boga własnymi słowami to zauważymy, że to bez sensu, bo nie ma za bardzo o co się do niego zwracać, a po 2 rozciągać jakiś niesłychanie złożony monolog w długie godziny. Zresztą jaki sens dla naszego "zbawienia" ma dukanie słów? Wszystko w katolicyźmie się na tym opiera, na rytuałach słownych. Oto ciało moje, które za was będzie dane i cyk, opłatek zmienia się w ciało Jezusa (przynajmniej w wyobraźni).
Księża są tacy enigmatyczni w tym co mówią, a na końcu i tak spłycają to tylko do tego, że najważniejsze jest przyjmować komunię, bo to największy zaszczyt jakiego możemy dostąpić w ziemskim życiu. Są w stanie godzinami prawić na kazania na mszach i za każdym razem nic z tego konkretnie nie wynika. Ludzie mimo to ich słuchają i nie protestują, że to jakiś nonsens i te wywody katechizmu i spuścizna "świętych" stały się czymś równym z tekstem biblijnym, który sam w sobie jest mocno nierzeczywisty i często sprzeczny.
Do tego samo chrześcijaństwo ma strasznie dziwne zasady, gdzie np. grzechem będzie zabicie człowieka, a zwierzęcia już nie (bo ono nie ma duszy), gdzie w przypadku buddyzmu mamy "nie zadawaj cierpienia istotom żywym" co jest logiczniejsze. W ogóle pojęcie grzechu jest tak wszechstronne, że można zgrzeszyć nawet myślą, mową i zaniedbaniem (?).
Sama trójca święty to dziadek wymyślony z powodu faktu, ze Jezus sam sobie zaprzeczał raz mówiąc, że jest synem Boga, a drugi, że samym Bogiem i nie wiadomo było jak to sklasyfikować.
Co jakiś czas pojawiają się ludzie, którzy mocno forsują przekonanie, że tylko wiara katolicka może zbawić czy to był ojciec Pio, czy Faustyna, to zawsze ludzie o masakrycznie zredukowanych poglądach. Ludziom już w X wieku się zaczęło nudzić samo modlenie się do Jezusa więc wykształcił się kult Maryjny potem świętych czy jakiś aniolów. W kościołach ostatnio modlą się o wstawiennictwo Jana Pawła 2 i zawierzają mu modlitwy, bo on może wybłagać u Boga łaski…
Ile ten hype na śmierci jednego człowieka będzie się jeszcze ciągnął?