>>7594
Mój kolega opowiedział mi dzisiaj historię, którą usłyszał od swojego (a w mniejszym stopniu i mojego, choć spotkałem go tylko 2 razy w życiu) innego kolegi programisty.
Tamten gość był niezadowolony z projektu i zarobków w obecnej pracy, więc postanowił poszukać innej firmy. W jednej z firm, gdzie zresztą został polecony przez jej pracownika, swojego kolegę, uczestniczył w kilkuetapowym procesie rekrutacyjnym. Bez większych problemów przeszedł przez pierwsze etapy i uzyskał dobry wynik na rozmowie technicznej. Wszystko szło na dobrej drodze ku zatrudnieniu, została jeszcze jedna rozmowa, z "menedżerem". Na tej rozmowie dyskutowali o tym, w jakiej metodyce pracował dotychczas tamten kolega, kwestiach ogólnych, preferencjach w pracy, podobno było też zaskakująco sporo typowo HR-owych pierdół.
Kilka dni po rozmowie okazało się, że gość nie został przyjęty, mimo dobrych umiejętności technicznych, a jako powód podano enigmatyczne niedostosowanie do potrzeb klienta w zakresie organizacji pracy. Nie udało się uzyskać odpowiedzi, o co dokładnie chodzi, jednak sytuację wybadał znajomy, który polecił tamtego gościa.
Jaki był główny zarzut dla tego kolegi? Otóż okazało się, że w odpowiedzi na pytanie, czy jest introwertykiem, czy ekstrawertykiem, odpowiedział zgodnie z prawdą, że jest introwertykiem. Ponadto sposób jego odpowiedzi na pytania potwierdzał tę diagnozę, odpowiadał zbyt mało obszernie na pewne ogólne (nietechniczne) pytania, więc zarzucono mu przeciętną komunikatywność. A firma uznała, że potrzebuje ekstrawertyków i ludzi o perfekcyjnej komunikatywności.
Powiecie, że ludzie o kiepskiej komunikatywności są przeszkodą w realizacji projektów w IT, ale jak już pisałem, rozmawiałem kiedyś z tamtym gościem i sprawiał wrażenie osoby, której komunikatywności nie można dużo zarzucić. Widać, że chodziło im o konieczność zatrudnienia ekstrawertyka.
A teraz krótsza historia z drugiego bieguna. Jak wiecie, wiele firm z branży IT w USA stara się pod naciskiem lewicy i kretynek pokroju Ellen Pao zwiększać różnorodność w strukturze zatrudnienia, co sprowadza się do zatrudniania większej liczby kobiet i ludzi spoza białej i żółtej rasy. Niektóre firmy w Polsce (a w szczególności polskie oddziały amerykańskich gigantów) również podążają tą drogą. Usłyszałem ostatnio historię pewnej dziewczyny bez technicznego backgroundu, która zmieniła branżę i po bootcampie oraz 2-3 miesiącach programowania w domu po godzinach znalazła pracę jako programistka. Dzisiaj usłyszałem o innej, która zrobiła kilkutygodniowy kurs programowania i została zatrudniona do testowania w tej samej firmie! Z moich informacji wynika, że zarobki na tych stanowiskach w tej firmie to ok. 8k brutto miesięcznie na umowie o pracę - i nie wydaje mi się, by te dziewczyny dostały dużo mniej.
Oczywiście nie są to wielkie pieniądze, ale przypominam, że mówimy o dziewczynach, które absolutnie nic nie umieją! Zdobyły zatrudnienie na tych stanowiskach tylko dlatego, że firma "dba o różnorodność", musi wyrobić normy i przyjąć określoną liczbę kobiet. Niejeden mężczyzna o znacznie większych umiejętnościach przegrał z nimi rywalizację w ramach rekrutacji.
Nie chcę, żeby to brzmiało, jakbym im zazdrościł, ale ja po 5 latach studiów (na których wbrew pozorom trochę się nauczyłem), praktykach i okresie próbnym nie mogłem liczyć na takie pieniądze, jakie one dostają po jakimś gównokursie.